Czy najpierw trzeba zaakceptować to, co w nas dzikie i ciemne, by móc spojrzeć sobie w oczy w świetle dnia? Muzyk Bartosz Schmidt, czyli Baasch, wyznaje, że u niego tak właśnie to wyglądało. A katalizatorem zmiany była muzyka, którą tworzy.
Muzyka, jej tworzenie i słuchanie to dla ciebie coś w rodzaju terapii?
Gdy miałem dziesięć lat, ojczym nauczył mnie grać na gitarze. Od początku wolałem układać własne melodie, niż grać czyjeś piosenki, prowadziłem w ten sposób dialog ze sobą. Później poszedłem do szkoły muzycznej, zainteresowałem się elektroniką i w ten sposób zacząłem wchodzić głębiej w swój świat. Kiedy w pewnym momencie wyjechałem z Polski, odłożyłem muzykę na bok. To właśnie ten rok na emigracji okazał się dla mnie kluczowy, zrozumiałem, że nie mogę żyć bez tworzenia i bez muzyki.
Powiedziałeś kiedyś, że muzyka uratowała ci życie.
Zdałem sobie sprawę z tego, że po muzykę sięgam głównie w chwilach zadumy i z potrzeby spokoju. Stąd melancholijny nastrój i mrok na moich płytach – w takim stanie emocjonalnym zwykle pracuję. Wtedy mam ochotę głębiej przyjrzeć się sobie. Ale potem wychodzi ze mnie ekstrawertyk: spędzam czas z ludźmi, podróżuję, kieruję swoją energię do świata, na zewnątrz. Myślę, że działa to u mnie na czysto intuicyjnym poziomie. Muzyka jest na tyle abstrakcyjna, że pozwala mi odciąć się na chwilę i zniknąć. A kiedy wychodzę z procesu tworzenia, wracam do świata spokojniejszy. Jest taka piosenka Björk „My headphones. They saved my life”. Mnie także muzyka uratowała życie, nie w tym sensie, że nie skoczyłem z dachu, jak śpiewam w utworze „Dual” (śmiech). Ona sprawia, że moje życie jest łatwiejsze i lepsze.
Byłeś kiedyś na terapii? Bo to, o czym mówisz, jest bardzo terapeutyczne – najpierw musimy coś poczuć, później odnaleźć w sobie te emocje, na przykład smutek czy złość, i spróbować je nazwać, a wtedy łatwiej kontrolować ten stan.
Zdarza mi się chodzić na terapię, żeby przegadać różne kwestie. Jednak po nagraniu płyty czuję się jak po kilku sesjach terapeutycznych, bo zdaję sobie sprawę z różnych rzeczy, których do tej pory nie dostrzegałem. Na przykład z tego, że można być samotnym wśród ludzi. Każdy powinien raz na jakiś czas robić sobie taki audyt w życiu. To nie musi się stać podczas terapii, równie dobrze może to być joga, medytacja czy rozmowa z przyjacielem.
Ja medytuję w ruchu, słuchając muzyki elektronicznej, na przykład takiej, jaką tworzysz. Moim zdaniem jej transowość pozwala na podróż w głąb siebie…
Muzyka elektroniczna oparta jest na rytmie – najbardziej pierwotnej formie muzyki. Podobnie jak afrykańskie tańce ludowe, w których najważniejszy jest właśnie rytm, a nie śpiew. To poczucie transowości powoduje, że człowiek zatapia się najpierw w muzykę, a później w siebie. Moją medytacją jest taniec, także wyciszam się i odpoczywam w ruchu. W ten sposób się oczyszczam. Im większą tremę mam na koncercie, tym więcej tańczę, co paradoksalnie odbierane jest przez publiczność jako znak tego, że czuję się na scenie świetnie. Tradycyjna medytacja – to nie dla mnie.
Twoja płyta „Noc” to opowieść o tym, co w nas ciemne, o naszych najbardziej pierwotnych popędach.
W każdym z nas siedzi „zwierzak”, który ulega różnym impulsom. Albo inaczej: to my ulegamy impulsom i stajemy się „zwierzakami”. „Noc” była próbą zrozumienia tego, co jest powodem, dla którego podejmujemy różne decyzje w życiu i dokąd nas to wszystko prowadzi. Ja sam musiałem nauczyć się zarządzać swoimi impulsami. Nie wiem, może przeżywam emocje mocniej niż inni? A przecież chodzi o to, żeby żyć w równowadze. Pytanie: jak zachować w życiu dobre proporcje pomiędzy światłem i cieniem?
Sądzisz, że aby złapać równowagę, najpierw trzeba spotkać się ze swoim cieniem? Inaczej da o sobie znać z większą siłą. A jeśli czasem rzucimy mu coś „na pożarcie”, wtedy możliwa będzie równowaga…
Moim zdaniem cień budzi się w nas nie ku przestrodze. Studiowałem psychologię i chyba to dało mi umiejętność głębszej obserwacji ludzi. Może jako muzyk na tym nie zyskałem, ale jako tekściarz – już tak. Zawsze najbardziej interesowało mnie to, co dzieje się w człowieku i między ludźmi. Przyglądanie się innym pomaga w rozumieniu siebie. Na płycie nie chciałem wartościować, mówić, co jest dobre i złe, a jedynie przyjrzeć się temu, jak przebiegają nasze relacje, kiedy w nocy wreszcie dochodzą do głosu te nieświadome impulsy. Bo nam się wydaje, że jedynie będąc w ukryciu, możemy robić różne rzeczy wynikające z tych nieświadomych impulsów. A tak naprawdę nie musimy robić tego nocą, tak jakby to było jakieś życie pod życiem. Możemy spróbować zająć się tym wszystkim i zobaczyć to za dnia i na co dzień.
W filmie „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego jest scena, w której główna bohaterka siedzi przy barze i w pewnym momencie uruchamia się w niej ten impuls – daje się porwać nocy i zatapia się w muzyce. Ta scena bardzo przypomina mi twoją płytę. Co było takim impulsem dla ciebie?
W moim życiu wydarzyły się dwie ważne zmiany. Po pierwsze, postanowiłem wreszcie w pełni poświęcić się muzyce. Oczyściłem życie z innych obowiązków i nie byłem już uwięziony w rytmie dnia. Po drugie, zakończył się mój wieloletni związek. Teraz widzę, że to wszystko pozwoliło mi żyć po swojemu. Dopiero pod koniec pracy nad płytą zrozumiałem, że mam za sobą tak specyficzny i ważny rok.
Muzyka jest dla ciebie terapią, a może już uzależnieniem?
Też się nad tym zastanawiałem. Być może potrzebuję w życiu czegoś, w co wchodzę na sto procent? Możliwe, że byłbym w stanie znaleźć to także w innej dziedzinie. Gdybym zaczął malować, szydełkować albo wkręciłbym się w jakiś sport – pewnie to również dawałoby mi ucieczkę od rzeczywistości i przyjemność. Według mnie posiadanie pasji w życiu jest bardzo terapeutyczne, bo jeśli masz coś, na czym ci zależy, wtedy łatwiej utrzymać kurs.
Czy proces tworzenia jest dla ciebie przyjemny?
Jest wprost fantastyczny! Dlatego właśnie tworzę, dla tej frajdy, którą mam, kiedy siedzę w dźwięku i coś mi nagle wychodzi, co prowadzi mnie do kolejnych brzmień. To przygoda, która nie jest obarczona żadnym ciężarem ani wysiłkiem. Muzyka to dla mnie utylizacja niepotrzebnych napięć.
To teraz zmierzasz w stronę dnia i światła?
Myślę, że już nasyciłem się już nocą i teraz żyję dniem. Widać to nawet po tym, że chodzę spać po godzinie 22 i wstaję o 7 rano. To właśnie dzień jest ciekawy, kiedy wszystko jeszcze może się wydarzyć. Akceptuję już siebie nocą, ale też za dnia, kiedy widać wszystko.
W którym momencie pojawiła się samoakceptacja?
Myślę, że właśnie w trakcie tworzenia tej płyty.
Czym jest to „wszystko”, o czym śpiewasz?
Jeśli człowiekowi nie jest dobrze w życiu i ze sobą, to ma wrażenie, że jeśli bardziej się „nachapie” i nasyci, to mu się polepszy. A często kończy się to tak, że zamiast tego „wszystkiego”, zostaje mu kompletnie nic.
Ale dlaczego nie można mieć w życiu wszystkiego?
Moim zdaniem takie podejście to ślepa uliczka. Najpierw trzeba nazwać to swoje „wszystko”, bo dla jednego to mniej, dla innego więcej. A później warto uświadomić sobie, że chcemy za dużo: zdobyć, posiadać, przeżyć. Traci na tym jakość naszego życia i na koniec wylądujemy z niczym.
Baasch, właśc. Bartosz Schmidt producent, kompozytor i wokalista. Autor muzyki do filmu „Płynące wieżowce”. W tym roku ukazała się jego trzecia płyta „Noc”.
Źródło: Zwierciadło.pl