Martyna Harland: Ten film pokocha chyba każda kobieta! Bo odnajdzie cząstkę siebie w postaci głównej bohaterki, która jest tutaj kobietą-ośmiornicą, czyli zajmuje się kilkoma rzeczami naraz…
Grażyna Torbicka: Jo, bohaterka grana przez Agatę Buzek, trzyma w ryzach cały czteropokoleniowy dom! Podkreślmy to jeszcze raz – w jej domu mieszkają cztery pokolenia. Ona i jej mąż, ich dzieci – w tym jeden dorastający syn, drugi syn już dorosły, ze swoją narzeczoną i ich dzieckiem. Do tego dochodzi jeszcze matka Jo, która cierpi na demencję i wymaga opieki. Na główną bohaterkę patrzyłam na początku z ogromną ciekawością, a potem z coraz większym zachwytem… Zastanawiałam się, kiedy wybuchnie, jak długo wytrzyma tę sytuację…
Jo jest żoną, matką i babką, a to zwykle wystarcza, żeby złożyć siebie i swoje życie na ołtarzu rodzinnym. Widzimy, że brakuje jej czasu i przestrzeni dla siebie…
Niezupełnie. Bo oprócz pełnienia tych wszystkich „funkcji” rodzinnych, które wymieniłaś, Jo jest także nauczycielką języka angielskiego oraz elegancką, stylową kobietą. Nie daje się tak łatwo zaszufladkować. Ma rodzinę, ale ma też swoje życie. Uważam jednak, że każda kobieta, która ma dziecko, czy tego chce, czy nie, prędzej czy później wpada choćby na chwilę w pułapkę ogarniaczki życia domowego…
Wszystko zależy od tego, jak wyglądają relacje w danej rodzinie. A ta filmowa rodzina, stworzona przez reżysera i scenarzystę Łukasza Grzegorzka, jest akurat bardzo oryginalna. Kłócą się, każde marzy o ucieczce w swój świat, ale jednocześnie się kochają. Tam nie ma nienawiści, mimo wielu spięć i uszczypliwości. Jo znajduje własny sposób na przetrwanie – zaczyna prowadzić podwójne życie, w ukryciu przed bliskimi. To jest jej przestrzeń wolności, nie ma intencji nikogo krzywdzić. Podglądamy jej odloty w inny świat i w duchu jej kibicujemy, choć też wiemy, że prędzej czy później zostanie zdemaskowana. Od czasu do czasu zapali sobie blanta i… zaprosi pseudokochanka (w tej roli Adam Woronowicz). Mówię „pseudo”, bo to jest facet, który jest jej potrzebny jako dopełnienie tego drugiego, sztucznego świata. W moim przekonaniu mężczyzną jej życia jest jej mąż Witek (w tej roli Jacek Braciak).
Jednak Jo i jej mężowi, panu dyrektorowi, nie wychodzi fajny seks, a ta sfera jest papierkiem lakmusowym kondycji związku.
Nie ma między nimi fajnego seksu, bo jak ma być, gdy za ścianą śpią: wnuczek, syn z synową, nastoletni syn, matka Jo i zarazem teściowa. Problem w tym, że okoliczności nie sprzyjają, by mogli cieszyć się sobą nawzajem, bo w domu aż kipi od nierozwiązanych problemów. Oni nie mają dla siebie przestrzeni, obydwoje są całkowicie przytłoczeni codziennością i oboje od niej uciekają. Ona zamyka się w swoich fantazjach, on wyładowuje swoją frustrację podczas biegania. A jako dyrektor szkoły w chwilach stresu wali piłeczką w wielki portret wiszący w jego gabinecie…
Pytałam o to reżysera. Zdradził, że na tym portrecie widnieje botanik i chemik rolny Emil Godlewski, patron jego szkoły z czasów dzieciństwa. Wygląda na to, że Łukasz Grzegorzek nie lubił chemii… A jednak ta szkoła wydaje się jedną z najfajniejszych szkół, jakie widziałam w polskim kinie.
Ten film jest kapitalny również dlatego, że tam wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażamy. Od początku do zaskakującego końca, gdy wydawać by się mogło, że nastąpi rozpad rodziny, a tymczasem jest zjednoczenie. Relacje między bohaterami też układają się wbrew powszechnym oczekiwaniom. Jak choćby taki szczegół, że gdy Jo grozi zdemaskowanie, to o pomoc prosi starszego syna, to przed nim ujawnia swoją tajemnicę. Jo i Witek też są nietypową jak na warunki polskie parą – on o półtorej głowy niższy od niej, a jednak gdy idą razem ulicą, nie budzą naszego śmiechu. Dlaczego? Bo ich charaktery są przedstawione w scenariuszu w taki sposób, że wierzymy w silną osobowość każdego z osobna. Nic nie jest takie, jak się państwu zdaje – pokazuje nam reżyser.
Jak w scenie, gdy syn mówi o matce: „Jest taka uparta i przemądrzała”, a ojciec na to: „Właśnie to w niej lubię. W sobie też”.
A mógłby zareagować stereotypowo, jak „prawdziwy mężczyzna” – trzasnąć drzwiami, krzyknąć, wyrzucić z domu, w końcu przecież Jo prowadzi w sekrecie drugie życie. Zamiast tego mówi jednak: „kocham cię” i przytula, żeby dać do zrozumienia, że doskonale rozumie jej stan emocjonalny.
A dlaczego Jo nie zaprasza męża do tego drugiego życia? Do pustego mieszkania, w którym daje korepetycje, ale też gości kochanka? Może mogliby tam znaleźć wspólną przestrzeń, skoro im tego brakuje?
Bo to mieszkanie jest dla niej ucieczką w kosmos, odskocznią. Potrzebuje oderwania od codzienności i stabilizacji, która ją przytłacza, a mąż jest częścią tego świata, od którego chciałaby się oderwać, co nie znaczy, że Jo go nie kocha. I to też jest przewrotne w „Moim wspaniałym życiu”. Kochanek ani nie jest bardziej przystojny, ani bardziej dowcipny, ani bardziej bystry, ani nie ma lepszej pozycji społecznej niż jej mąż…
Najważniejsze, że nie jest jej mężem… W pewnym momencie zadaje jej nawet pytanie: „Gdybyś miała możliwość żyć tylko na swoich zasadach, to co byś zrobiła?”. Jo mówi: „Jarałabym blanta przed napalonym facetem”.
Wolność to świadomość własnych ograniczeń. Każdy sam musi zadecydować, jak dalece się na coś godzi, czy chce być wywrotowy, rewolucyjny, czy może po prostu pragnie żyć inaczej – tak jak Jo. Może taka relacja z kochankiem była jej potrzebna do tego, żeby poskładać siebie? Ja udusiłabym się, gdybym nie żyła na własnych zasadach, nie umiałabym niczym się cieszyć. Dlatego staram się żyć tak, jak chcę – z pełną świadomością tego, że są takie granice, których nie chcę przekraczać.
Bardzo podoba mi się empatyczne podejście do zdradzających kobiet, które pokazuje tu Łukasz Grzegorzek. Jo nie ma poczucia winy, nie marzy skrycie o romansie, ona go po prostu ma.
Mistrz Luis Buñuel w dramacie „Piękność dnia” pokazał kobietę, która prowadzi podwójne życie, ale skonstruował ten film w taki sposób, że nie do końca wiemy, czy to dzieje się naprawdę, czy jest tylko wytworem wyobraźni głównej bohaterki. W filmie Grzegorzka nie mamy żadnych wątpliwości. Pierwszy raz w polskim kinie to kobieta prowadzi podwójne życie, a nie facet! To ona ma garsonierę i zaprasza tam kogo chce, a nie on.
A ja nie trzymam wcale kciuków za to, żeby Jo wróciła do męża, tylko żeby podjęła najlepszą decyzję dla siebie. Chociaż życzę dobrze każdemu z członków tej rodziny, bardzo ich wszystkich polubiłam.
Dlatego ten film może być terapeutyczny dla wielu kobiet. Jest oczyszczający, szczególnie dla tych z nas, które kochają swoich mężów, ale okoliczności nie pozwalają im prowadzić z nimi fajnego życia, czyli nie mogą tej miłości, również w kontekście seksualnym, swobodnie pielęgnować i rozwijać. Uważam, że w innym układzie ta para byłaby ze sobą bardzo szczęśliwa. Prawdopodobnie kiedyś było im ze sobą dobrze, ale teraz zbyt wiele spraw wali się im na głowę.
Zawsze są jakieś okoliczności, na które można zwalić winę: zły świat, zły partner, pandemia…
Wielu z nas tak czyni. Dlatego chciałabym zrobić spotkanie filmoterapii po tym filmie, z kobietami o różnych poglądach na życie, i zobaczyć, ile z nas potępiłoby główną bohaterkę, a ile zrozumie jej zachowanie. Jestem tego bardzo ciekawa.
W naszej następnej filmoterapeutycznej rozmowie będziemy mówić o filmie „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz i seksbombie PRL-u Kalinie Jędrusik. Powiedziałaś mi, że według ciebie Jo i Kalina to tak naprawdę jedna i ta sama kobieta. Dlaczego? W czym są do siebie podobne?
Kalina i Jo to kobiety, które chcą żyć na własnych zasadach, co nie znaczy, że jest im łatwo. Ryzykują, narażają się na ostracyzm, krytykę i potępienie. A jednak idą dalej drogą, którą same wybrały.
Grażyna Torbicka: dziennikarka, krytyczka filmowa, dyrektor artystyczna Festiwalu Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” w Kazimierzu Dolnym, w latach 1996–2016 autorka cyklu „Kocham Kino” TVP2.
Martyna Harland: autorka projektu Filmoterapia.pl, psycholożka, wykładowczyni Uniwersytetu SWPS, dziennikarka. Razem z Grażyną Torbicką współtworzyła program „Kocham Kino” TVP2.
Źródło: magazyn SENS.