Magia filmoterapii polega na tym, że choć oglądamy fikcyjną historię, to często identyfikujemy się z bohaterem i reagujemy emocjonalnie. Seans w kinie może być szczególnie uwalniający dla mężczyzn, którym zazwyczaj trudno dzielić się swoim przeżyciami. Psychoterapeuta Piotr Pietucha opowiada Martynie Harland, jak wykorzystuje filmy i seriale w pracy z pacjentami.
Piotr Pietucha: psychoterapeuta, publicysta, autor książek „Stróż obłąkanych“, „Dożywotni kochankowie“, „Miłość klasy średniej“.
Dlaczego w swojej pracy terapeutycznej zacząłeś wykorzystywać filmy?
Piotr Pietucha: Sądzę, że sztuka - zarówno jej tworzenie jak i odbiór jest głęboko terapeutyczna. Odkryli to już starożytni Grecy. Nasze życie to opowieść. Pełna przeżyć, znaczeń, przekonań. Wszycy jesteśmy twórcami - scenarzystami, reżyserami, aktorami. A podczas terapii stajemy się odbiorcami swojego dzieła: widzem, recenzentem i krytykiem. Tworzymy kino osobiste. Sesja przypomina seans, a proces długoterminowej terapii to pasjonujący i wciągający serial. Klienci opowiadają, zwierzają się, śnią. Często wewnętrzne treści eksplodują strumieniem obrazów naładowanych emocjami. Terapia, podobnie jak sztuka, to trepanacja ducha.
Czy film może być kluczem, wytrychem umożliwiającym dostęp do czyjegoś wnętrza?
Oczywiście, może być w tym bardzo pomocny. Czasem łatwiej utożsamić się z jakimś dziełem, albo podglądać bezpiecznie fikcyjne dramaty w poczuciu, że to nic osobistego. I nagle jakaś scena powoduje, że wybuchamy płaczem. Często identyfikujemy się z bohaterem albo przeżyliśmy podobne sytuacje. Film dotyka przeżytej traumy, wydobywa bolesne wspomnienia. Czegoś nad czym można i trzeba pracować. Odkrywanie siebie na terapii przypomina trochę film science fiction. To tajemnicza podróż w kosmos własnego wnętrza. Wyprawa w krainę zatartej przeszłości, mętnej teraźniejszości, w mglistą przyszłość. Kim jestem, czego chcę, od czego uciekam? Ludzie krążą, brodzą w zdarzeniach, jak pogubieni bohaterowie z filmów Terenca Mallicka.
Psychologia zna pojęcie „filmu na receptę”, działającego terapeutycznie na konkretny problem. Jak dobrać taki film do siebie? Jak ty to robisz?
Raczej nie używam filmów w zamierzony sposób, nie sugeruję ich oglądania. To sami pacjenci wnoszą je w trakcie sesji. Obejrzeli coś mocnego, co ich poruszyło lub przygnębiło. Dla mnie to oczywisty dowód, że dotknęło to czegoś ważnego. Wtedy zaczynamy o tym rozmawiać. Ludzie czują opór przed zwierzeniami i mówieniem o sobie wprost. Odwołanie się do symbolu czy metafory filmowej jest ułatwieniem. Konkretne sceny, obrazy mogą uruchomić zablokowany, nieświadomie ukryty ładunek wspomnień, zanegowanych przeżyć. Trudno jest wniknąć we własną intymność, a co dopiero podzielić się nią z innymi. Zwłaszcza mężczyznom.
Filmy okazują się pomocne szczególnie w terapii z mężczyznami? Dzięki temu łatwiej jest rozmawiać o emocjach. A to z emocjami mężczyźni mają dzisiaj największy kłopot. Trzymają je na wodzy, jak w filmie „Wstyd” Steve McQueena
Mężczyźni często milczą, albo nie mówią wprost o tym co przeżywają. To nie znaczy, że są niewrażliwi. Mnóstwo rzeczy ich porusza, przeraża, wkurwia. Ale nauczyli się maskować, odcinać własne emocje. To odwieczna męska strategia. Dla psychiki bywa destrukcyjna - dobrze to widać w filmie „Wstyd”. Siostra głównego bohatera jest nadmiernie ekspresyjna, zalewają ją fale emocji nad którymi nie panuje. On jest odcięty, wydaje się pusty, emocje go irytują i blokują. Rozładowuje się przez seks pozbawiony bliskości. Intymność go obezwładnia, czyni go impotentem. Ten film może być doskonałym wstępem do szczerej rozmowy o seksoholizmie.
Odcinając się od nieprzyjemnych emocji negatywnych, jak ból czy smutek, zamykamy się też stopniowo na te pozytywne, jak radość i poczucie szczęścia. Wypisujemy się całkowicie z klubu emocji. Nie da się zamknąć tylko na to, co niewygodne…
To prawda. Bywa, że człowiek odcięty, wewnętrznie pusty, szuka mocniejszych wrażeń aby się ożywić, jakby potrząsnąć sobą. Świetnie, jeśli wywołuje to sztuka. Gdy oglądamy mocny film, często w samotności, nie czujemy się cenzurowani. Facetom ciężko się wzruszać w obecności innych. Odczuwają wstyd nawet przed samym sobą. Książka czy film potrafią otworzyć, to pozwala dotrzeć potem do źródeł różnych problemów.
Depresja u kobiet często przyjmuje postać smutku i rozpaczy, u mężczyzn apatii lub gniewu. Wszyscy mają cienką skórę i poczucie bezradności, ale faceci mają tzw. krótki lont. Kultowy „Dzień Świra” jest dla mnie perfekcyjną ilustracją męskiej depresji. Niewiele osób odbiera film Koterskiego w ten sposób. Widzą groteskowego inteligenta miotającego się w swoim nieudacznym życiu. Typowego świra, którego można obśmiać i zbyć. A to jest obolały, wściekle bezradny i zrozpaczony, przeraźliwie samotny człowiek. Nie potrafi zmienić swojego życia, którego nie akceptuje. Nie znosi swojej pracy, ludzi, matki, siebie. Próbuje pisać wiersze o utracie miłości, sublimować rozpacz, ale nawet to mu nie wychodzi. Skupia się na tym co stracił, a nie na tym co ma i co mógłby jeszcze ze sobą zrobić. Tragiczny obraz człowieka zatrutego negatywizmem, który powinien się leczyć, przyjmować antydepresanty, poddać terapii. Przestać męczyć siebie i innych.
Depresja to osamotnienie, nienawiść i pustka. Często alkoholizm. Błędne koło. Szarpiemy się ostatkiem sił bojąc się utonąć. Należy wtedy „położyć się na wodzie”. Ale nie jest to proste. Jesteśmy dzisiaj okropnie przestymulowani - nie potrafimy się ukoić. Robimy to najczęściej nieudolnie, dolewając oliwy do ognia. Nic tak nie wzmaga lęków jak picie, ćpanie, obżarstwo, kompulsywne aktywności czy obsesyjne wkręcanie się w politykę, cały ten medialny chłam. W takich stanach dobry serial może być bezpiecznym i uśmierzającym remedium. Kiedy pacjent wyznaje: Cały weekend przeleżałem odłogiem, oglądając kilka sezonów „Dextera” lub „Breaking Bad”, to ja to świetnie rozumiem. Intensywne oglądanie seriali to rodzaj ucieczki, ale lepszy niż imprezowanie, romanse czy gry komputerowe. Odrywa od własnych problemów i angażuje emocjonalnie. Taka identyfikacja bywa zbawienna, może dać namiastkę wspólnoty z człowieczeństwem, bywa inspiracją do zmiany. Katharsis ma różne oblicza. Czasem napełnia nas oczyszczająca, ożywcza furia: Nie chcę być już ofiarą!
W jaki sposób oczyszcza serial "Breaking Bad" i dlaczego tak często działa na mężczyzn?
Istotą terapii jest pogląd, ogląd i wgląd oraz wynikająca z nich transformacja. Przemiana bohatera jest tematem niezliczonych dzieł sztuki filmowej. Kultowy „Breaking Bad”, czyli jak go nazywam „Podkurwiony”. Punkt wyjścia jest podobny do „Dnia Świra”. Życiowy nieudacznik, sfrustrowany nauczyciel z upośledzonym synem, pogardzany przez uczniów i upokarzany przez przemądrzałego szwagra. Zagrożenie śmiertelną chorobą daje mu napęd, ta energia jest motorem metamorfozy. Z zagubionego faceta zamienia się w pewnego siebie samca alfa. Podobna złość na rzeczywistość, jest wstępem do przemiany w przypadku bohaterki filmu „Sierpień w hrabstwie Osage”. Pamiętna scena rodzinnego dramatu, w której Julia Roberts wychodzi z siebie. Albo inny film, gdzie Michale Douglas w amoku porzuca samochód na autostradzie z powodu korka.
Dla mnie światowy sukces „Breaking Bad” to świadectwo perfekcyjnej sublimacji - odreagowanie wkurwu upokorzonej klasy średniej. Bohater chory na raka i zdeterminowany by zabezpieczyć los rodziny. Wykształcony, tyle że jego wiedza w dzisiejszych czasach jest bezużyteczna. Kiedyś oszukany przez bezwględnych wspólników, teraz milionerów. On został z niczym - z rakiem, biedą i pogardą otoczenia. Potrafi jednak się podźwignąć, zwalczyć chorobę, odpłacić szubrawcom. W męskiej depresji szalenie ważny jest ten element „wykastrowanej” męskiej sprawczości.
Tego rodzaju potencjał mają w sobie również westerny. Dobro zawsze tam zwycięża…
Przeważnie tak, dlatego bywają krzepiące. Westerny w prosty sposób odwołują się do archetypów męskości. Ich bohaterowie to swobodni jeźdźcy. Pochodzą znikąd, rywalizują, potrafią być lojalni i szlachetni, umieją zwyciężać, ujeżdżać konie i walczyć. To wyzwanie dla współczesnej męskiej duszy. Kiedy siedzisz jak szczur w klimatyzowanej klatce, nafaszerowany trywialną korpo mitologią „dowożenia” sukcesu, siedząc dziesięć godzin nad komputerem. Gdzie tu jest miejsce na realną męskość? Na kontakt z naturą, swobodę, na wewnętrzny spokój i siłę, na harmonijne trwanie? To jest obłęd, któremu ulegliśmy w imieniu lepszego życia. Tylko kiedy i gdzie ma się ono spełnić?
Mężczyźni nie mają gdzie poczuć się dzisiaj bohaterami?
Mamy być wojownikami, rycerzami o czułych sercach, chłodnych głowach i stalowych nerwach. Mamy być namiętnymi, rozumiejącymi kochankami, tkliwymi tatusiami i lojalnymi partnerami. Mamy sadzić drzewa i budować zdrowe związki. A jesteśmy neurotyczną, rozedrganą, wątpiąca w siebie masą niespełnienia. Uzależnioną od alkoholu, ćpania, internetu. Coraz krytyczniej i ostrzej postrzeganą przez rozczarowane kobiety.
W „Zaginionej dziewczynie” Finchera widzimy takiego niespełnionego faceta, który nie bardzo wie co zrobić ze swoim życiem. Nie udało mu się w wielkim mieście jako intelektualiście i dziennikarzowi. Musi wrócić z podkulonym ogonem do rodzinnego miasteczka i nie umie sobie poradzić z rozczarowaniem jakie widzi w oczach swojej ambitnej żony. Jedyne, na co go stać to picie piwa i romans z nastolatką.
Co zmieniło się na przestrzeni ubiegłych lat, kiedy pracowałeś głównie na westernach. A teraz? Jakich filmów potrzebują i szukają mężczyźni?
Dzisiaj popularne są kryminały. Pacjenci często się do nich odwołują. Myślę, że ma to związek z brakiem poczucia bezpieczeństwa, a także mówiąc psychoanalitycznie, z odszczepionym w nas agresywnym cieniem. Instynktem śmierci, żądzy agresywnego rewanżu, mordu. Związanym również z frustracją i poczuciem niesprawiedliwości. Jesteśmy codziennie wykorzystywani, upokarzani i pogardzani. Zwały duchowej trucizny zalegają w nas, zabetonowane cywilizacyjną ogładą jak w Czernobylu.
Kryminały mogą nas uspokajać - zawsze znajdzie się nieprzejednany, uczciwy detektyw czy nieskorumpowany glina i rozwiąże sprawę. Prawo okaże się skuteczne, sprawiedliwość zatriumfuje, ład moralny zostanie przywrócony. Wiele z tych filmów to realistyczne obrazy współczesnych, skomplikowanych relacji. Współczesne klony dramatów Szekspira z fantastyczną dramaturgią, psychologicznie wiarygodne i emocjonalnie ekscytujące.
W terapii lepiej działają bajkowe westerny czy realistyczne kino jak „Róża” i „Wołyń” Smażowskiego lub „Sierpień w hrabstwie Osage”. Mocne i realistyczne kino może uruchamiać w nas mechanizmy ochronne przez co nie zanurzamy się w bezpieczny świat fikcji.
Wiesz, ja na „Wołyń” nie poszedłem i nie pójdę. Wychowałem się na Majdanku, mój lubelski dziadek oprowadzał mnie po obozie śmierci. To mnie nie znieczuliło, przeciwnie. Rzeczywistość flimu „Wołyń” mnie przerasta i nie chcę się z nią mierzyć, jakkolwiek to dziwnie brzmi w ustach terapeuty. I cieszy mnie luksus takiej odmowy. Wobec zalewu patologii i zła jesteśmy często bezradni. To nas niszczy, tak jak i to co nas złości i przeraża. Czasem musimy się odcinać i chronić.
Co do „Sierpnia w hrabstwie Osage” to dla mnie osobiście ważny film. Powraca także w opowieściach pacjentów. Są często delegatami chorego układu rodzinnego, przynoszą na sesje swoje dzieciństwo, toksyczną rodzinę. Zazwyczaj są Dorosłymi Dziećmi Alkoholików. Ofiarami tej powszechnej zmory, pseudocywilizowanej kultury, która od wieków niszczy nasze życie wódką. Ten przejmujący film jest klarowną ilustracją wielopokoleniowego triumfu rodzinnej patologii. Z całym jej niszczycielskim wyposażeniem: głupoty, obłudy, pseudoreligijności, elementarnego braku wzajemnego szacunku i empatii.
Gdy w terapii zaczynamy sobie uświadamiać skąd jesteśmy i czym nasiąkliśmy, mamy większą siłę, żeby coś z tym zrobić. To nas czasem konfliktuje z rodziną, która chce trwać w obłudzie współuzależnienia lub zamiatać patologię pod dywan. Terapia jest procesem bolesnym, wydobywającym brudy. Przypomina to cierpliwe borowanie, trzeba dobrze oczyścić ząb z próchnicy, zanim założy się plombę. Niektóre filmy ukazują, co może się dziać w rodzinie, kiedy patologia zaczyna się przelewać, a ktoś znajduje w sobie siłę, żeby się temu przeciwstawić i uwolnić.
Świetnie pokazuje to również „Festen” Thomasa Vintreberga.
Tak, to znakomity obraz. Bardzo cenię duńskie kino. Odważnie podejmuje trudne obyczajowo kwestie. Dla mnie, wielbiciela Bergmana, to fantastyczna, skandynawska postawa uczciwej konfrontacji z egzystencjalnymi dylematami. Takie kino dotyka nas, zmusza do refleksji, uczy empatii, otwiera na inność. Jest sposobem na odreagowanie lęków, umożliwia ekspresję najtrudniejszych emocji. Ale przede wszystkim stanowi nieprawdopodobną szansę na wgląd w nas samych.
Czasami czujemy, że film coś w nas zrobił, tylko że nie wiemy co... Jak zajrzeć w siebie dzięki filmom?
Rozmawiać o nich. Kiedy miałem 16 lat zapisałem się do dyskusyjnego klubu filmowego w kinie „Wiedza” w Pałacu Kultury. Po wieczornym seansie i dyskusji wracaliśmy z przyjacielem na piechotę do naszej kamienicy na Starej Ochocie. Po drodze gadaliśmy i te rozmowy pod naszą klatką przyciągały się do trzeciej w nocy. Od filmu przechodziliśmy płynnie do naszych doświadczeń, przeżyć. Wiesz, mam tak do dzisiaj. Nie wyobrażam sobie życia bez sztuki. Wyobrażam sobie życie bez terapii, ale bez sztuki już nie. Bo sztuka jest dla mnie terapią.
Co jako terapeuta myślisz o grupowych spotkaniach filmoterapii? Jak na przykład cykle „Flilmoterapia z Sensem” w Kinotece czy „Kinozetka” w kinie Kultura?
W ostatnim czasie surfujemy na fali mediów społecznościowych, gdzie kontaktujemy się z ludźmi wirtualnie. Być może to wzmogło głód żywego spotkania, normalnej rozmowy, prawdziwego kontaktu. Tego typu seanse kinowe mogą przyjmować formę grupowej terapii. Spotykasz się z ludźmi, z którymi możesz porozmawiać o ważnych sprawach. Fajne jest to, że wszyscy jesteśmy bezpośrednio po wspólnym przeżyciu i możemy się do tego odnieść. Ludzie kochają kino i wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś pisano powieści dla pokrzepienia serc, dziś tworzy się filmy które, są balsamem dla duszy.
Źródło: magazyn Sens, wrzesień 2017r